piątek, 5 sierpnia 2022

Splatterhouse (PS3/X360) - rzeźnia [RECENZJA - GRY]


Gry budzą wśród wielu ludzi dosyć negatywne uczucia. Bo brutalne, krwawe, tylko się w nich "strzelają i mordują". Większość jednak wie, że nie jest to do końca prawdą. Ocenianie dzieł interaktywnej rozgrywki pod tym kątem ma się do niej tak, jak mówienie "a, bo te filmy głupie są, dla zwyroli jakiś", znając tylko Dom 1000 Trupów czy Teksańską masakrę piłą mechaniczną. Skłamałby jednak ten, kto powie, że tego typu produkcje i na growym poletku nie istnieją. Seria Splatterhouse jest na to koronnym dowodem.

Wspomniałem przed chwilą o "serii", chociaż ten tekst nie będzie o niej, a o najnowszej odsłonie, będącej swoistym rebootem. Warto chyba jednak wiedzieć, czym pierwotnie Splatterhouse było, oraz jak się do klasycznych części ma ta opisywana przeze mnie dzisiaj. 

Pierwotnie były to dosyć standardowe beat 'em upy, które cechowała jednak niezwykła, groteskowa wręcz brutalność. Sam miałem okazję zagrać tylko w jedynkę, oraz spin-off Wanpaku Graffiti. Ten drugi wydaje się dla marki czymś jak Kid Dracula dla Castlevanii: luźniejszą, lekko dziecinną parodią. Przy obu tych produkcjach bawiłem się całkiem dobrze, ale skłamałbym, mówiąc, że zapadły mi mocno w pamięć. Jedynka jednak oferowała kilka naprawdę pomysłowych starć z bossami, a także tonę nawiązań do klasycznych horrorów. Już pierwszy rzut oka na głównego bohatera, Ricka, krzyczy "Ej, znacie Piątek 13-go? To super, macie tutaj Jasona!". Na tym oczywiście smaczki się nie kończą, ale ten wyłapie chyba każdy. 

Zadziwiło mnie jednak mocno to, że - pomimo bycia grą stricte arcade'ową, co trzeba odnotować - Splatterhouse posiada kilka niespodziewanych twistów w fabule. Nie mogę ich tutaj zdradzić, przynajmniej tego najważniejszego, ale uwierzcie mi - są obecne. Druga i trzecia część są podobno bezpośrednio powiązane z jedynką, a więc mogą to i owo odkręcać, ale oceniam to, co znam. Może kiedyś pokuszę się o nadrobienie pozostałych, ale jeszcze nie czas i miejsce na to.

Nie pamiętam też poziomu trudności jako przesadnie wysokiego. Jasne, kilka fragmentów potrafiło zdenerwować, ale całość jest na tyle krótka, że nie czułem nigdy irytacji, powtarzając poszczególne fragmenty. Może teraz cierpliwość mi się zmniejszyła, ciężko powiedzieć. Jest to o tyle istotne, że pora właśnie przejść do meritum, a rzeczy, o jakich (może nieco za długo) się w kilku pierwszych akapitach rozpisałem, będą nieco rzutować na tym, jak odebrałem wersję z 2010 roku. 


Ya never forget your first kill


Fabularnie mamy do czynienia ze swoistym rebootem serii. Początek jest praktycznie identyczny: Rick udaje się ze swoją dziewczyną, Jennifer, do rezydencji Doktora Henry'ego Westa, z którym ta druga ma przeprowadzić wywiad. Wszystko jednak (w tym plan oświadczyn Ricka) trafia szlag, dziewczyna zostaje porwana, a główny bohater leży na posadzce śmiertelnie ranny. Ze zniszczonego sarkofagu ukazuje mu się jednak tajemnicza maska, która mówi, że jeżeli ją założy, będzie w stanie uratować Jennifer. Robiąc to, protagonista przybiera "nieco" bardziej przypakowaną niż wcześniej formę, zamieniając się w mix Hulka i Jasona Voorheesa. No i zaczyna się "rzeź".


Splatterhouse
tym dokładnie jest - rzezią. Nie spodziewajcie się niczego więcej, niczego mniej. Przez 12 rozdziałów zostaniemy przeciągnięci przez kilka całkiem zróżnicowanych lokacji, rozrywając demony na kawałki. Całość jest bardzo prostym slasherem. Mamy atak szybki i słaby, wolny i silny, chwyt, a także proste combosy. Za zdobywaną z pokonanych przeciwników (i deptanych "robali") krew, możemy ulepszać poszczególne statystyki Ricka, a także odblokowywać nowe umiejętności. W pierwszej kolejności radzę postawić na paski zdrowia i szału, przyda wam się to, bo protagonista może paść na zaledwie kilka "strzałów" od byle szeregowca. Całość jest momentami naprawdę wymagająca. Szkoda tylko, że kiedy giniemy, to nie zawsze z własnej winy.

Może trochę randomowo, ale w tym momencie muszę przejść do technikaliów: gra działa fatalnie. Czasy wczytywania ma długaśne (przez co każda śmierć boli podwójnie), a spadki klatek częste i gęste. Nie wiem, jak wersja na Xboxa 360 (screeny pochodzą z niej, ale ogrywałem tytuł na PS3), ale PlayStation 3 niezbyt sobie z nią radzi. Dziwi to tym bardziej że o ile Splatterhouse brzydkie nie jest, nie wyciska w żadnym razie z konsol ostatnich soków. Wiem, że nie jest to tytuł 1st party, nie ma sensu więc porównywać go do Unchartedów, God of Warów, i całej tony innych rzeczy, ale już opisywanie ostatnio Shadows of the Damned śmigało jak trzeba. Ogrywana obecnie Eternal Sonata też. Ktoś się mocno nie postarał.

Gra nie jest jakoś piekielnie dynamiczna. Rick to raczej ogromna, potężna kupa mięcha, a nie zwinny Ryu Hayabusa, a więc dałem radę jakoś przymknąć na to wszystko oko. Gorzej, że całość ma dosyć częste, bardzo randomowe skoki poziomu trudności, przy których miałem ochotę jawnie sobie odpuścić. Czułem, że ginę, ginę, i ginę, a żadna śmierć nie wynika z mojego błędu, ale jakiegoś niedopracowania gry, albo zwyczajnie źle zaprojektowanego, wąskiego gardła. Koniec ostatniego rozdziału i obrona pewnego ołtarza to coś, przy czym traciłem resztki włosów z głowy, a te pozostałe siwiały. 



Jeżeli jednak będziecie w stanie przymknąć na wszystkie te niedoróbki oko, możecie się całkiem nieźle bawić. Wrogów będziemy okładać pięściami, maczetami, rurkami, a także... własnymi kończynami. W trakcie walki nic nie stoi na przeszkodzie, aby obić przeciwnika ręką, którą wcześniej nam wyrwał. I tak odrośnie ;) Fajne są także etapy, w których zmienia się perspektywa, wrogowie nagle padają "na strzała", a wszystko przypomina bardziej klasyczne odsłony. Przydatna odmiana.

Do tego mamy całą tonę uber-brutalnych finisherów. Miażdżenie czaszek i rozrywanie demonów na pół, to nawet nie są te "najbarwniejsze" rzeczy. To, co Rick jest w stanie zrobić z czyimiś jelitami... urgh. Krew leje się strumieniami, co w kilku momentach nie jest nawet przesadnie dużym wyolbrzymieniem. Do tego mamy dosyć wyrazisty, znany chociażby z X-men Genesa: Wolverine system obrażeń (ktoś to w ogóle pamięta? Całkiem fajna rzecz, jedna z tych dobrych egranizacji, lepsza niż sam film... o co w sumie nie jest trudno). Poza paskiem zdrowia, nasz stan jest zwizualizowany na samym modelu postaci. Urwane kończyny, widoczne żebra itp. Dodaje to zdecydowanie klimatu.



Tak jak oryginał, tak i reboot może poszczycić się licznymi nawiązaniami do klasycznych horrorów, głównie tych najbardziej kiczowatych, klasy B. Dialogi także są wyrwane jak żywcem z tego typu kina, durnowate, bezsensowne, często niewybredne. Podkładający głos pod Maskę Terroru Jim Cummings robi mistrzowską robotę, nadając swojej postaci tonę charakteru.

Tym bardziej szkoda, że poza całymi wiadrami brutalności i charyzmą aktora głosowego, całość nie ma do zaoferowania wiele więcej. Skoki poziomu trudności denerwują, a walka, nawet po wykupieniu ulepszeń, po chwili robi się cholernie monotonna. Tak samo historia, która wbrew pozorom w oryginale potrafiła nieco zaskoczyć. Tutaj za bardzo nie ma czym, bo nie nazwę tak z czystym sumieniem dosyć przewidywalnego zakończenia. 


He's gonna feel that in the morning... if he has a morning


Trochę szkoda, że reboot Splatterhouse wyszedł w efekcie aż tak przeciętnie. Wiadra krwi zalewające ekran niestety nie zastąpią solidnej rozgrywki i ciekawej fabuły. Jeżeli jednak macie ochotę na niezobowiązującą, prostą w założeniach zabawę, a dodatkowo jesteście w stanie przymknąć oko na techniczne niedoróbki, to możecie dać grze szansę. Około 8 godzin spędzonych w akompaniamencie metalowej muzyki i horrorowego, kiczowatego klimatu, to akurat tyle, żeby nie zdążyć się solidnie znudzić. Dla chętnych dodatkowo odblokowane trzy klasyczne odsłony. Tak jakby ktoś chciał sprawdzić sobie, jak to wszystko się zaczęło ;) 

Wszystkie zrzuty ekrany pochodzą z "zagrajmy" na kanale Gamer Max Channel. Ogrywana była wersja PS3, screeny pochodzą z Xboxa 360.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz