Goichi Suda, Shinji Mikami, Akira Yamaoka. Chyba każdy fan "japońszczyzny" zna chociaż jedno z tych nazwisk. Ciężko się więc nie ekscytować, kiedy zbiera się ich do kupy, aby wspólnymi siłami dostarczyli pokręconą grę akcji. Czy więc jest jakiś powód, dlaczego Shadows of the Damned nie jest tak dobrze pamiętane, pozostawione na 7 generacji konsol?
Powiedzmy sobie szczerze: opisywana tu dzisiaj produkcja nigdy przesadnie dobrze się nie przyjęła. Nie żeby zebrała fatalne noty, ale wydawała się takim typowym "średniakiem". Do kupienia na sporej obniżce, ogrania w dwa wieczory, zapomnienia. Sam nigdy nie miałem okazji jej sprawdzić, nieprzesadnie mnie to też kusiło. Przeczytałem jakąś recenzję w CD-Action, coś tam zobaczyłem na YouTube, ale to by było na tyle.
Jakiś czas temu zacząłem jednak nadrabiać pominięte produkcje z PS3 i Xboxa 360, a kolejną po opisanym już Asura's Wrath (które jednak było w dużej mierze powtórką + nadrobieniem "prawdziwego" zakończenia), zostało właśnie Shadows of the Damned. Oczekiwania miałem (wbrew stojącym za grą nazwiskom) raczej niskie, ale uznałem, że może to być idealny tytuł na październikowy, halloweenowy okres. Chyba dlatego tak miło się zaskoczyłem.
Beauty is only skin deep...
Początkowo myślałem, że taka mieszanka do mnie nie trafi, bo nie jestem fanem większości tych rzeczy. Typowo "falliczne" żarty raczej mnie nie śmieszą, preferuję inny typ humoru. Tutaj jednak "czerstwość" żartów oraz ich natężenie na minutę sprawiało, że zaciesz nie chciał mi zejść z twarzy. Kiedy wszystko jest celowo durne i niesilące się na powagę, pasując do estetyki całości, to nawet dowcipy o penisach śmieszą. Jasne, zdarzały się i takie, przy których czuło się "lekkie" zażenowanie (jak słynna sekwencja z "Big Bonerem", ci, którzy grali, na pewno wiedzą o czym mówię. Nie tylko zresztą oni, bo ten etap jest wypominany grze dosyć często), ale to nic, na co nie można by przymknąć oka, bo nie odstawało od reszty aż tak znacząco. W końcu, kiedy nasz towarzysz jest gadającą czachą o imieniu Johnson (którym to imieniem często określa się... no, sami wiecie), zamieniającym się w pistolet o wdzięcznej nazwie Boner, a nabojami demonie zęby... to chyba rozumiecie, na jaką przygodę się piszecie.
Do przetrzebiania zastępów demonów, jakie staną nam na drodze, wykorzystamy "tylko" Johnsona, który może zamienić się w pistolet, strzelbę, oraz karabin maszynowy (możliwy jest także atak wręcz). Na brak amunicji nie powinniście narzekać, gra jest pod tym względem szczodra. Strzelanie należy do raczej przyjemnych, szczególnie jeżeli trafimy jakiegoś słabszego wroga prosto w głowę. Przeciwnicy ogólnie są dosyć, hm... plastyczni. Reagują na nasze ataki, zwyczajnie czuć, że nie strzelamy z kapiszonów. Przez te kilka godzin (teraz ciężko mi to przytoczyć z głowy, ale były to okolice ok. 8-10) nawet starcia z mięsem armatnim nie zdążyły mi się znudzić, a to już coś. Bossowie z kolei naprawdę dają radę, nawet pomimo tego, że same mechaniki, jakimi rządzą się te walki, należą do dosyć staroszkolnych. Ot, celujcie w to, co się w jakiś sposób świeci/rzuca w oczy. Dały mi jednak sporo frajdy, a to chyba najważniejsze. Mamy też drobne urozmaicenie w formie stylizowanych na "wycinankę" etapów, gdzie poruszamy się niczym w side-scrollerze ciągle w prawo. Nie są one zbyt złożone, ale przyjemnie urozmaicają resztę. Tak samo zresztą, jak kilka prostych, ale przyjemnych zagadek środowiskowych.
Nie musicie się też bać o poziom trudności, bo to nie jedna z tych gier, które (przynajmniej na normalu) straszliwie was wymęczą. Już wspomniałem o tym, że amunicji jest sporo, ale przedmiotów leczących też nigdy nie zabraknie, a większość przeciwników nie należy do tych najbardziej wytrzymałych. Jeżeli więc pragniecie wyzwania, od razu odpalcie wyższy poziom trudności.
Graficznie niestety widać upływ lat, ale dzięki obranemu kierunkowi artystycznemu i bardzo fajnym projektom... no, w sumie wszystkiego, dalej przyjemnie się na to patrzy. Szkoda tylko, że muzycznie nie dowiozło tak, jak po Yamaoce można by się spodziewać. Mamy typowe dla niego brzmienia, wymieszane z nieco mocniejszymi kawałkami, ale pisząc teraz te słowa, nie jestem sobie w stanie przypomnieć żadnego kawałka.
...but this b*tch has no skin
PS.
Wybaczcie, jeżeli poplątałem w recenzji to i owo, liczę, że jednak tak nie było. Kończyłem grę początkiem listopada, a więc drobne rzeczy mogły mi z głowy ulecieć. Następnym razem muszę się zabrać za pisanie szybciej ;)
-Etap z "Big Bonerem" jest już jednak lekką przesadą
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz