wtorek, 2 sierpnia 2022

Shadows of the Damned (PS3/X360) - damn, that's good! [RECENZJA]

Goichi Suda, Shinji Mikami, Akira Yamaoka. Chyba każdy fan "japońszczyzny" zna chociaż jedno z tych nazwisk. Ciężko się więc nie ekscytować, kiedy zbiera się ich do kupy, aby wspólnymi siłami dostarczyli pokręconą grę akcji. Czy więc jest jakiś powód, dlaczego Shadows of the Damned nie jest tak dobrze pamiętane, pozostawione na 7 generacji konsol?

Powiedzmy sobie szczerze: opisywana tu dzisiaj produkcja nigdy przesadnie dobrze się nie przyjęła. Nie żeby zebrała fatalne noty, ale wydawała się takim typowym "średniakiem". Do kupienia na sporej obniżce, ogrania w dwa wieczory, zapomnienia. Sam nigdy nie miałem okazji jej sprawdzić, nieprzesadnie mnie to też kusiło. Przeczytałem jakąś recenzję w CD-Action, coś tam zobaczyłem na YouTube, ale to by było na tyle.

Jakiś czas temu zacząłem jednak nadrabiać pominięte produkcje z PS3 i Xboxa 360, a kolejną po opisanym już Asura's Wrath (które jednak było w dużej mierze powtórką + nadrobieniem "prawdziwego" zakończenia), zostało właśnie Shadows of the Damned. Oczekiwania miałem (wbrew stojącym za grą nazwiskom) raczej niskie, ale uznałem, że może to być idealny tytuł na październikowy, halloweenowy okres. Chyba dlatego tak miło się zaskoczyłem.


Beauty is only skin deep...


Fabularnie Shadows od the Damned nie zachwyca, ale i nie historia jest motorem napędowym całości. Przyjdzie nam się wcielić w Garcię Hotspura, meksykańskiego łowcę demonów, którego dziewczyna została porwana przez Fleminga - władcę piekielnych pomiotów. Po krótkim tutorialu i zapoznaniu się z podstawami sterowania, wskakujemy na motor, udając się ukochanej na ratunek.


Chciałoby się napisać o wszystkim więcej, ale... to w sumie tyle. Gra rzuca nam jakieś rzeczy z przeszłości Garcii tu czy tam (opowieść o tym, jak poznał swoją dziewczynę, to czyste złoto!), mamy też całkiem sympatyczne znajdźki w formie ksiąg z mrocznymi baśniami, ale nie oczekujcie wielkich twistów i zaskoczeń. Całość ratuje ogromna doza sprośnego humoru i świetny klimat. Wszystko jest  mocno grindhousowe i brudne, dodatkowo podkreślone lekko "zgniłą", zielonkawo-pomarańczowo-czerwoną paletą barw. Przywodzi to na myśl swego rodzaju mix filmów Roba Zombie i Quentina Tarantino, podlane typowym absurdem z nowszych produkcji Sudy 51.

Początkowo myślałem, że taka mieszanka do mnie nie trafi, bo nie jestem fanem większości tych rzeczy. Typowo "falliczne" żarty raczej mnie nie śmieszą, preferuję inny typ humoru. Tutaj jednak "czerstwość" żartów oraz ich natężenie na minutę sprawiało, że zaciesz nie chciał mi zejść z twarzy. Kiedy wszystko jest celowo durne i niesilące się na powagę, pasując do estetyki całości, to nawet dowcipy o penisach śmieszą. Jasne, zdarzały się i takie, przy których czuło się "lekkie" zażenowanie (jak słynna sekwencja z "Big Bonerem", ci, którzy grali, na pewno wiedzą o czym mówię. Nie tylko zresztą oni, bo ten etap jest wypominany grze dosyć często), ale to nic, na co nie można by przymknąć oka, bo nie odstawało od reszty aż tak znacząco. W końcu, kiedy nasz towarzysz jest gadającą czachą o imieniu Johnson (którym to imieniem często określa się... no, sami wiecie), zamieniającym się w pistolet o wdzięcznej nazwie Boner, a nabojami demonie zęby... to chyba rozumiecie, na jaką przygodę się piszecie. 

Główny bohater zresztą idealnie pasuje do tej opowieści, waląc durnymi tekstami jak z rękawa. Typowy "meksykański macho". Chemia pomiędzy nim, a Johnsonem, jest po prostu świetna. Rozmów tej dwójki słucha się bez najmniejszego znudzenia, wiedząc, że są celowo tak przesadzone, przekolorowane, rubaszne... no i oczywiście z toną podtekstów. 



W kwestii rozgrywki mocno widać, że przy produkcji brał udział Shinji Mikami, bo gra się w to jak w nieco dynamiczniejsze Resident Evil 4, ale z domieszką... Alana Wake'a. Przez większość czasu mamy klasyczne "residentowanie", ale w niektórych momentach lokację może opanować ciemność, a my musimy się jej w ten czy inny sposób pozbyć. Zazwyczaj koniecznym będzie odnalezienie zawieszonej gdzieś głowy kozła, a następnie ustrzelenie jej "light shotem". Możemy go także wykorzystać do np. unieruchomienia słabszych przeciwników, a niektórych (w tym bossów) zranimy tylko w ciemności, a więc trzeba dobrze wyczuć, ile możemy w niej przebywać, a kiedy "oswobodzić" pomieszczenie z jej objęć.

Do przetrzebiania zastępów demonów, jakie staną nam na drodze, wykorzystamy "tylko" Johnsona, który może zamienić się w pistolet, strzelbę, oraz karabin maszynowy (możliwy jest także atak wręcz). Na brak amunicji nie powinniście narzekać, gra jest pod tym względem szczodra. Strzelanie należy do raczej przyjemnych, szczególnie jeżeli trafimy jakiegoś słabszego wroga prosto w głowę. Przeciwnicy ogólnie są dosyć, hm... plastyczni. Reagują na nasze ataki, zwyczajnie czuć, że nie strzelamy z kapiszonów. Przez te kilka godzin (teraz ciężko mi to przytoczyć z głowy, ale były to okolice ok. 8-10) nawet starcia z mięsem armatnim nie zdążyły mi się znudzić, a to już coś. Bossowie z kolei naprawdę dają radę, nawet pomimo tego, że same mechaniki, jakimi rządzą się te walki, należą do dosyć staroszkolnych. Ot, celujcie w to, co się w jakiś sposób świeci/rzuca w oczy. Dały mi jednak sporo frajdy, a to chyba najważniejsze. Mamy też drobne urozmaicenie w formie stylizowanych na "wycinankę" etapów, gdzie poruszamy się niczym w side-scrollerze ciągle w prawo. Nie są one zbyt złożone, ale przyjemnie urozmaicają resztę. Tak samo zresztą, jak kilka prostych, ale przyjemnych zagadek środowiskowych. 



Nie musicie się też bać o poziom trudności, bo to nie jedna z tych gier, które (przynajmniej na normalu) straszliwie was wymęczą. Już wspomniałem o tym, że amunicji jest sporo, ale przedmiotów leczących też nigdy nie zabraknie, a większość przeciwników nie należy do tych najbardziej wytrzymałych. Jeżeli więc pragniecie wyzwania, od razu odpalcie wyższy poziom trudności. 

Graficznie niestety widać upływ lat, ale dzięki obranemu kierunkowi artystycznemu i bardzo fajnym projektom... no, w sumie wszystkiego, dalej przyjemnie się na to patrzy. Szkoda tylko, że muzycznie nie dowiozło tak, jak po Yamaoce można by się spodziewać. Mamy typowe dla niego brzmienia, wymieszane z nieco mocniejszymi kawałkami, ale pisząc teraz te słowa, nie jestem sobie w stanie przypomnieć żadnego kawałka. 


...but this b*tch has no skin


Czy więc w ogólnym rozrachunku polecam zagranie w Shadows of the Damned? Tak, jak najbardziej. Może i z tekstu nie wybrzmiewał aż tak ogromny hurra-entuzjazm, ale bawiłem się o wiele lepiej, niże spodziewałem się, że będę. Spodobała mi się stylistyka, nieco staroszkolna rozgrywka, a nawet idiotyczny, kiczowaty humor. Nie pamiętam już gdzie, ale przed samym zagraniem zerknąłem jeszcze na kilka recenzji, w którejś czytając, że to gra dla ludzi, których nie tyle śmieszą żarty o penisach, ile sam fakt tego, że ktoś taki żart powiedział. Podpisuję się pod tym obiema rękami, bo całość ma dokładnie taki vibe. Na pewno jeszcze nie raz będę do tej produkcji wracał, a wam polecam sprawdzić, jeżeli jeszcze nie graliście.

PS.
Wybaczcie, jeżeli poplątałem w recenzji to i owo, liczę, że jednak tak nie było. Kończyłem grę początkiem listopada, a więc drobne rzeczy mogły mi z głowy ulecieć. Następnym razem muszę się zabrać za pisanie szybciej ;) 

Plusy:
-Przyjemna rozgrywka
-Proste, ale bardzo fajne starcia z bossami
-Dobrze wyważony czas gry: kończy się, zanim ma szansę się znudzić
-Kilka fajnych zagadek
-Humor...

Minusy:
-...który niestety nie spodoba się każdemu
-Nieco za niski domyślny poziom trudności
-Etap z "Big Bonerem" jest już jednak lekką przesadą


Wszystkie zrzuty ekranu pochodzą z "zagrajmy" na kanale HatiTheManagarmr.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz