Źródło: https://tiny.pl/9mbkf |
Fani cyklu Final Fantasy niejednokrotnie "dyskutują" na temat wyższości jednej części nad drugą. Lepsza jest ósemka? Siódemka? A może dziesiątka? Czasami jeden czy drugi wspomni o szóstce, ale mam wrażenie, że we wszystkich tych dyskusjach jedna odsłona pojawia się zdecydowanie zbyt rzadko. Mowa oczywiście o dziewiątce.
Kiedy byłem jeszcze małym szkrabem (i tak, wiem, wiem, zaczyna się niczym przy recce Xenogears), jedyne Finale wychodzące poza erę SNESa z jakimi miałem do czynienia, to chyba najbardziej popularne siódemka z ósemką. W tę drugą nawet za wiele wtedy nie grałem, raczej patrząc, jak starsi koledzy walczą, gadają i zachwycają się - a ja razem z nimi - tym jak cool jest gunblade Squalla. O dziewiątce jakoś nikt przesadnie nie wspominał i tak Bogiem a prawdą...nie miałem wtedy pojęcia, o czym ona tak właściwie jest. Jako, że był to już okres panowania PS2, to nawet dziesiątka tu czy tam mi migała. No, przynajmniej w opowieściach czy magazynach, bo sam czarnulki nie miałem i spora część moich znajomych także. Co więc jest z tą dziewiątką takiego nie tak, że nikt nie chciał o niej mówić? Dlaczego Final Fantasy VII dostaje właśnie cykl remake'ów, a ludzie wręcz błagają o takie samo potraktowanie ósemki, a o dziewiątce - tak, zgadliście - jest w tym temacie raczej cicho? Czy była tak zła, że nie ma czego pamiętać? Bynajmniej. Zapraszam was bowiem do recenzji mojej ulubionej odsłony serii.
Rose of May
Tak teraz myśląc o tym, dlaczego Final Fantasy IX jest nieco zapomniane, chyba trochę dochodzę do wniosku, że wiem, dlaczego tak się stało. Na wszelki wypadek jednak zaznaczę: chodzi o to, ile się o niej powszechnie mówi, nie w jakich liczbach się sprzedała, czy jak osoby, jakie w nią zagrały, ją odbierają. Tak samo nie zwracam tutaj uwagi na (jednak niesamowicie przychylne) opinie krytyków w tamtych czasach, bo nie do końca o to tutaj chodzi. Po zmianach ze względnie "fantasy" odsłon (jak części 1-5), nadeszła o wiele poważniejsza - i także bardzo przeze mnie lubiana, stawiam ją niewiele pod dziewiątką - szóstka. Zaraz po niej kosmiczna, jak na swoje czasy, siódemka. Wszystko było w niej po prostu poważniejsze, a sam klimat przesunął się raczej w kierunku dosyć mrocznego cyberpunku (i proszę, nie bijcie, jeżeli teraz palnąłem głupotę: sam początek siódmego Finala właśnie tak odbierałem. Zmieniło się to nieco wraz z progresem w grze). Dalej była stosunkowo przyziemna ósemka, o wiele bardziej "osobista" niż poprzedniczka. Czego można było więc oczekiwać po kolejnej odsłonie, jak nie pójścia w podobnym kierunku? Kiedy więc okazało się, że dziewiątka spróbuje dać nam baśniową i w pełni (hehe) "fantasy" opowieść, ludzie mogli poczuć się w pewien sposób zawiedzeni. Dodajmy do tego wydanie gry jeszcze na PS One, kiedy na rynku powoli rozgaszcza się PS2 i ludzie oczekują niesamowitości, jakie seria może przynieść na nowej generacji konsol.
A może wszystko to co powyżej napisałem, to są po prostu jakieś głupoty, kto wie. Przejdźmy więc może do samego Final Fantasy IX, bo jest zdecydowanie o czym pisać. W końcu jakoś muszę wam usprawiedliwić to, dlaczego uważam akurat tę odsłonę za swoją ulubioną. No to do dzieła.
Już od samego początku dziewiątka zaznacza swoją odmienność od kilku poprzednich odsłon. Na starcie przyjdzie nam poznać głównego bohatera tej opowieści, Zidana. Wraz z grupą Tantalus, mają za zadanie uprowadzić księżniczkę Alexandrii, niejaką Garnet. Ich plan jednak spala na panewce o tyle, że...księżniczka po prostu chce zostać uprowadzona, nie próbując nawet robić naszym bohaterom problemów. Te jednak i tak w efekcie nadchodzą, a statek powietrzny Tantalusa wraz z Garnet (oraz kilkoma innym niespodziewanymi gośćmi) na pokładzie, rozbija się w lesie.
Wspomnianymi wcześniej niespodziewanymi gośćmi są alexandryjski rycerz Steiner oraz uroczy czarny mag Vivi. Pierwszy wyruszył w sukurs "porywanej" księżniczce, a drugi znalazł się na miejscu o wiele większym przypadkiem, po prostu oglądając wcześniej wystawiane przez Tantalusa przedstawienie. Pomimo licznych niesnasek (szczególnie ze strony Steinera), ekipa decyduje się - przynajmniej chwilowo - połączyć swoje siły. Jak jednak możemy się już wtedy spodziewać, ich sojusz potrwa zdecydowanie dłużej.
Mniej więcej w tym momencie chciałbym skończyć ten nieco bardziej "szczegółowy" opis fabuły, bo albo już wszystko doskonale znacie, albo dopiero poznacie. Szczególnie w tym drugim przypadku nie chciałbym nikomu psuć zabawy. Na pewno jednak z fabułą tutaj nie skończymy, bo trzeba nieco więcej na jej temat - abstrahując już całkowicie od mojego zdania, bo tutaj oh boy, jest co pisać - powiedzieć jednak trzeba, dając tym niezaznajomionym nieco lepszy obraz tego, czego mogą oczekiwać po całości. Księżniczka Garnet jest bowiem zaniepokojona zachowaniem swojej matki - królowej Brahne - i postanowiła uciec, aby dowiedzieć się, co może stać za jej zachowaniem, oraz ostrzec Regenta Burmecii (w tej roli tutejszy Cid) o możliwym zagrożeniu. Szybko okazuje się, że za dziwnym zachowaniem Brahne stoi niejaki Kuja, który od niedawna doradza królowej.
Świat i fabuła praktycznie całego Final Fantasy IX to po prostu czysta baśń. Taka klasyczna, pełna różnorodnych ras, barwna, wciągająca i wypełniona ciekawymi postaciami. Wszystko to, co napisałem powyżej, może zalatywać sztampą na kilometr, ale właśnie w tym tkwi piękno tej historii. Nie znaczy to oczywiście, że w tej chwili oskarżyłem ją o tylko i wyłącznie podążanie utartymi schematami, bo zwyczajnie bym wam skłamał. Nie, nie. Możecie się tutaj spodziewać naprawdę wielu zwrotów akcji i momentów, gdzie będziecie kręcili głową z niedowierzaniem, ale oś opowieści to po prostu coś, co zawsze - a szczególnie teraz, świeżo po obecnym ukończeniu gry - uważałem za świetną...opowieść na dobranoc. Serio, serio! Nie mam - i nigdy nie miałem - problemu z wyobrażeniem sobie rodzica, opowiadającego dziecku fabułę dziewiątego Finala do snu. To po prostu ten typ historii i przerobienie go w taki sposób jest z moich ust - czy raczej spod palców piszących to na klawiaturze - niczym innym, a największą formą pochlebstwa. Jest tutaj po prostu tyle humoru, świetnych i mądrze poruszanych motywów (o czym za chwilę) oraz po prostu serducha i autentycznej miłości do gatunku i samej serii Final Fantasy, że momentami aż ciężko uwierzyć w to, jak spójnie udało się to wszystko zebrać do kupy. A później dołożyć jeszcze trochę.
Duża w tym zasługa postaci i ich osobistych wątków. Sama "główna" historia bowiem - czyli no, nie oszukujmy się, dosyć standardowe "ratowanie świata", jak w co drugiej części - jak sympatyczna by nie była, tak na jej główny motyw składają się właśnie te pojedyncze historyjki czy dialogi członków ekipy. Dopiero to wszystko zebrane razem, pokazuje, jak spójna i niesamowicie dobrze napisana jest fabuła w dziewiątce. Rycerz Steiner, który musi nauczyć się tego, że czasami warto iść za głosem serca, a nie kodeksu. Księżniczka Garnet, próbująca doróść do władzy i odpowiedzialności z nią związanej. Szukająca rodzony Eiko i sensu w życiu Freya. Amarant, doświadczający w końcu świata innego, niż tylko i wyłącznie wieczna walka. Quina, mogąca przeżyć przygodę życia i poznać więcej niż tylko znane sobie wcześniej smaki. Szukający sensu w życiu Vivi. I na końcu Zidane, muszący w końcu zauważyć, że może polegać na nich wszystkich, tak samo, jak oni zawsze mogli polegać na nim. Zauważający, że nigdy nie jest sam. I nawet pomimo przerysowania każdego z nich, o wiele bardziej udało mi się we wszystkich wczuć i ich zrozumieć. Cloudowi, Cecilowi czy Butzowi się to zdecydowanie nie udało, a na pewno nie aż do takiego stopnia. O Squallu i ekipie z ósemki wolę nawet nie mówić. Najbliżej byli tutaj Laguna z FFVIII czy Cyan z FFVI, ale to dalej nie było do końca to.
Troszeczkę inaczej, grając obecnie, patrzyłem też na głównego antagonistę tej opowieści, Kuję. Wcześniej nieustannie budził we mnie swoim stylem bycia skojarzenia z Kefką z szóstki, a dopiero teraz widzę, jak głupie jest to porównanie. Tamten był czystym szaleńcem z kompleksem Boga i do szpiku kości sku...bańcem, kiedy Kuja jest takim po prostu "fabulous" złoczyńcą, którego motywacje poznamy oczywiście z czasem, nieco zmieniając na niego swoje poglądy (co jest oczywiści tylko moją opinią). Sama końcówka gry sprawiła, że wręcz zaczynałem mu nieco...współczuć. I nie będę kłamał, ale prawie udało mi się uronić w kilku momentach łezkę. I mówię tutaj oczywiście o wątkach związanych z nim, bo samo zakończenie dziewiątki to po prostu wodospad wszelakich emocji, który zawsze porusza mnie tak samo. Nawet nie wyłącznie ono, bo tona momentów w końcówce zwyczajnie sprawia, że na sercu robi się ciepło, łzy zbierają w oczach, a na skórze pojawia się gęsia skórka. A już pewna scena mająca miejsce w Alexandrii - a gdzie przyjdzie nam pokierować Steinerem i pewną postacią, jakiej imienia wam nie zdradzę, ale ci, co grali na pewno wiedzą, o jakim momencie mówię - należy chyba do moich ulubionych w calutkiej serii. Chyba tylko emocjonalnie miażdżąca sekwencja z Widmowym Pociągiem w szóstce może się dla mnie równać z CAŁĄ TONĄ podobnej jakości fragmentów dziewiątki.
Nie jestem też w stanie przecenić tego, jak zawsze FFIX...jest mi w stanie pomóc. Tak po prostu, zwyczajnie. Może uznacie to za głupie, śmieszne, czy - cytując Squalla - "whatever". Kiedy jednak jest mi ciężko, a coś na sercu ciąży, odpalenie dziewiątki zwyczajnie pomaga odgonić przykre myśli i bardzo - chociaż na chwilę - poprawia humor. Poprzebywanie z tymi postaciami, w tym świecie. W końcu, jeżeli uznamy za główny motyw dziewiątki poszukiwanie sensu w życiu - o co wcale nie jest trudno, bo każdy z bohaterów w pewnym sensie właśnie to robi - to i nie trudno, aby graczowi też się to trochę udzieliło. Po prostu grając, zawsze czuję trochę nadziei i dostaję zastrzyk pozytywnej energii - nawet jeżeli nie zawsze na długo. Ciężko, chociaż na chwilę, nie uwierzyć w siebie, kiedy wszyscy w tym wirtualnym świecie zawsze stoją za sobą murem.
Wszystko jest tutaj abstrakcyjne, baśniowe i kolorowe, a przy tym o wiele bardziej dla mnie prawdziwie niż większość pozostałych odsłon. Nie ma tutaj tony filozofii i religii rodem z Xenogears, brakuje nieliniowości Chrono Crossa. Jest po prostu czysta magia i przygoda. Prosta, poruszająca, podnosząca na duchu, wzruszająca. Próbująca nam przekazać w gruncie rzeczy proste, ale trafiające prosto do człowieka morały. Bez kombinowania, wydziwiania. Pokazująca nam to, że każde życie ma sens, ale też każdy musi ten sens znaleźć. Czasami samodzielnie, czasami z pomocą innych, ale w gruncie rzeczy zawsze ten ostatni krok będzie należeć do nas. Tak samo jak tutaj - z drobną, nawet nie do końca świadomą, pomocą Zidana - doszli do tego wszyscy bohaterowie. On wyciągnął do nich pomocną dłoń, ale to oni musieli zechcieć ją chwycić i pójść dalej, czasami z nim, a czasami całkiem sami.
Final Fantasy IX jest także swoistym hołdem dla dokonań klasyków, a nawiązań sięgających nawet do jedynki, znajdziecie tutaj od groma, od designów, po niektóre rozwiązania fabularne. Cała nasza ekipa jest zresztą niczym "bezimienne" klasy postaci ze starszych odsłon. Róg na czole Eiko (niczym u summonerów), walcząca niczym dragooni Freya (gdzie jej "ostateczna" broń nazywa się dodatkowo...Kain's Legacy), łotrzyk Zidane i wyglądający niczym klasyczny czarny mag Vivi. A co powiedzie na pojawiającego się w pewnym momencie Garlanda? No, przynajmniej postać o takim imieniu. Jeżeli znacie jedynkę, na pewno brzmi wam ono bardzo znajomo. Sam Hironobu Sakaguchi ponoć zresztą planował zrobić z dziewiątki taki właśnie pokłon w stronę starszych odsłon i podsumowanie serii do tego momentu. Wyszło to moim zdaniem świetnie. Później seria poszła przecież w całkowicie innym kierunku i jak bardzo bym nie lubił wielu nowszych odsłon, żadna nie cechowała się już tak ogromnymi pokładami magii i uczuć, jakie z dziewiątki po prostu się wylewają.
Ok, ale możecie mnie zapytać: "Kurde, ale jak się w to w ogóle gra? Powiedziałeś w końcu aż tyle o wszystkim innym, a o najważniejszym dalej nie wiem!". Nie bez powodu zostawiłem to na sam koniec, bo o ile oczywiście rozgrywka jest istotnym elementem każdej gry, tak zwyczajnie chciałem się na początku rozgadać o wszystkim innym...i pewnie jeszcze do tego wrócę.
Sam gameplay różni się dosyć znacząco od tego, co sprezentowała nam ósemka. Dalej mamy co prawda do czynienia z klasycznymi walkami z wykorzystaniem systemu ATB (czyli pasek się zapełnia i postać może wykonać swoją akcję w turze), ale pozbyto się wielu nieco przekombinowanych rozwiązań z wcześniej. I ja wiem, że system podpinania czarów pod umiejętności i "wyciągania" ich z wrogów ma swoich oddanych fanów, ale ja nigdy do nich nie należałem. Ba, powiem więcej: z całego serca tego rozwiązania nienawidzę. Ciężko było w nim bowiem znaleźć coś pośredniego i albo na start nie ogarniemy absolutnie nic - bo ósemka, pomimo tony tutoriali, tłumaczy to dla mnie bardzo "tak sobie" - męcząc się ze skończeniem gry niemożliwie, albo załapiemy zaledwie podstawy i już na pierwszej płycie będziemy tak niesamowicie potężni, że gra w żadnym momencie nie będzie stanowić dla nas wyzwania. Autentycznie nie wiem, czy istnieje tutaj coś pomiędzy, bo jeżeli ktoś naprawdę porządnie ogarnia junctionowanie czarów, to po co ma sobie na siłę "utrudniać" rozgrywkę? Jasne, może, ale zwyczajnie...po co? Zawsze byłem zdania, że należy korzystać z danych nam przez grę możliwości, bo po coś ci twórcy je tam umieścili.
Wróćmy jednak do dziewiątki, bo tutaj zastosowano o wiele prostsze - i jak dla mnie zwyczajnie skuteczniejsze - rozwiązania. Postaciom klasycznie w miarę wbijania kolejnych poziomów wzrastają statystyki (taki standardzik), a poza tym mogą korzystać z umiejętności przypisanych do konkretnych części ekwipunku. Kiedy daną broń czy zbroję zdejmą: puf, zdolność znika. Chyba, że odpowiednio długo z niej korzystaliśmy (możemy sobie w menu podejrzeć, ile nam jeszcze brakuje), a wtedy dana umiejętność zostaje na stałe do naszej postaci przypisana. Nie będzie ona jednak działała ot tak sobie (chyba, że mowa o czarach, one są bardziej standardowe) i na stałe, bo zawsze będziemy musieli ją "zaekwipować", a punkty, jakie możemy do poszczególnych zdolności przydzielić, są dosyć mocno ograniczone. Zwiększać je możemy - tak, zgadliście - rozwijając nasze postacie. I o ile cała dziewiątka - z może kilkoma wyjątkami, ale to dalej nie są jakieś straszliwe skoki poziomu trudności - jest raczej prosta, tak bez odpowiedniego ustawienia wszystkiego, niektóre starcia mogą sprawić nieco kłopotów. Bez przesadnego rozpisywania się - bo i aż tak bardzo nie ma o czym - większość z tych "perków" to rzeczy typu zwiększenie poziomu zdrowia, odporność na dany status (KONIECZNOŚĆ przy ostatnim bossie, potrafi narzucić na nas...wszystkie na raz) czy możliwość tak samo skutecznego atakowania z tylnej, jaki i przedniej pozycji w szeregu.
Kolejną nowością jest tzw. Trance, czyli tryb, w jaki postacie mogą na pewnym etapie starcia wejść. Otrzymując kolejne ciosy, nabijamy specjalny pasek, który po napełnieniu sprawi, że konkretna postać zacznie się świecić i zmieni swoją formę, tym samym dodając sobie różnorakie bonusy. I tak np. Steiner będzie zadawał kosmiczne wręcz obrażenia, a Vivi w jednej turze będzie miał możliwość rzucenia aż dwóch zaklęć. Działa to trochę na zasadzie Limitów z siódemki, ale jednak średnio ten system lubię. Jak Limity mogliśmy sobie oszczędzać "na czarną godzinę", tak Trance odpala się automatycznie i kończy swoje działanie zaraz po danym starciu. Tym samym często zmarnujemy go na prostych, szeregowych przeciwników. Głupie to straszliwie i nie daje możliwości taktycznego wykorzystania tejże mechaniki w walce, tym bardziej że pasek potrzebny do jej odpalenia napełnia się bardzo powoli, nawet z podpiętymi umiejętnościami lekko przyspieszającymi ten proces.
Same starcia też potrafią czasami dosyć długo trwać, ale to już standard dla produkcji z tamtego okresu i nie jest to zarzut kierowany bezpośrednio w stronę dziewiątego Finala. Ogółem jednak walka dawała mi sporo frajdy i aż do końca nie zaczęła nudzić. Fajnym bajerem jest też możliwość - co z "głównej" ekipy potrafi tylko Zidane - kradzieży przedmiotów od naszych wrogów, dzięki czemu możemy dosyć szybko zdobyć potężne bronie, jakie będą możliwe do kupienia dopiero dużo później (lub wcale). Gra oferuje także sporo sympatycznych mini-gierek, gdzie chyba najlepszą jest gra karciana Tetra Master. I tutaj znowu nie mogę nie odwołać się do ósemki, bo kultowe Triple Triad z niej właśnie, nigdy mi się przesadnie nie spodobało. Tutaj jednak co rusz przystawałem, aby rozegrać sobie partyjkę czy dwie. Proste, nieprzekombinowane zasady (musimy zapełnić planszę jak największą liczbą kart w swoim kolorze, w tym celu przejmując te wroga i odpowiednio rozstawiając własne) i dynamika (rozgrywka nigdy nie trwa dłużej niż minutę), zwyczajnie przyciągają do ekranu i momentami aż ciężko się oderwać.
Po zdjęciach w tekście mogliście zauważyć, że Final Fantasy IX chyba nie do końca wyglądało tak, jak na nich. I słusznie, bo tym razem ogrywałem zmodowaną wersję PC, co jest tutaj niesamowicie ważne. Wypuszczona na telefony oraz współczesne konsole edycja, no cóż, nie jest niestety za dobra. Postacie w wysokiej rozdzielczości na tle rozpikselowanych, byle jakich teł, wyglądają po prostu mizernie (ostatnio podobna sytuacja miała miejsce w przypadku Legend of Mana, jednak tam było na odwrót: pikselowate postacie, piękne tła). Tak samo ekran potrafią szpecić ogromne (typowo "telefoniczne") interfejs i szpetna czcionka. Nijak to się ma do uroku wersji z szaraka, gdzie nawet pomimo ogólnie niższej jakości tekstur, wszystko zwyczajnie do siebie pasuje i ma ten cudowny "retro" urok. Tym samym edycje na Switcha, PS4 czy Xboxa uważam za zwyczajnie słabe i nie warte waszej uwagi.
Co innego jednak wersja Steam (i to konkretnie taka: mod nie działa z tą ze sklepu Microsoftu). Za dobrą radą, postanowiłem tym razem na samym początku zainstalować sobie modyfikację zwaną Moguri Mod. I o Wielczy Przedwieczni, Final Fantasy IX zyskuje dzięki temu praktycznie drugie życie! I jasne, nie udało się "naprawić" wszystkiego (chociażby menusy dalej są gigantyczne, ale za to przywrócono czcionkę z oryginału i o wiele lepiej się na to patrzy), ale jakość zmian i tak poraża. Cudownie wyglądające, ostre jak żyleta tła, już nie kontrastują z wysokiej jakości postaciami, większość utworów dostała piękne, orkiestrowe aranżacje (gdzie kilka utworów wolę w oryginalnej wersji, ale większość jest w tej nowej naprawdę świetna), a dodatkowo mamy możliwość permanentnego włączenia/wyłączenia cheatów (a więc nie uruchomimy ich sobie przypadkowym kliknięciem). Do tego obsługa formatu obrazu 16:9, scenki przerywnikowe w 30 (a nie 15) klatkach i cała tona innych, mniejszych lub większych, zmian. A wszystko to możliwe do dostosowania pod swoje własne preferencje w przejrzystym menu przy starcie gry. Cudo, mówię wam, najprawdziwsze cudo. Gdyby gra w takim stanie wyszła na Switcha czy PS Vitę, nie miałbym problemu z uwierzeniem w to, że była od początku tworzona pod właśnie te platformy. Jeżeli więc nie jest wam straszne granie na "maszynach do pisania", a nie macie już pod ręką szaraka i oryginalnej gry, to właśnie ta edycja będzie dla was najlepszym wyborem.
Na najwyższym poziome stoi oczywiście też muzyka, zarówno w oryginale, jak i wspomnianych wcześniej orkiestrowych aranżacjach. Na ścieżce dźwiękowej praktycznie nie ma słabego utworu, a motyw przewodni Freyi, czy Beatrix zapamiętacie na bardzo, bardzo długo. Już nawet nie mówiąc o przecudownym, przygrywającym pod sam koniec gry, Melodies of Life w wykonaniu Emiko Shiratori. Łzy wzruszenia po prostu samie cisną się wtedy do oczu.
You're not alone!
Jeżeli nie wynika to wystarczająco dobitnie z samego tekstu, to Fina Fantasy IX jest dla mnie ucieleśnieniem wszystkiego tego, za co tak tę serię uwielbiam. Odwołuje się do klasyków, jednocześnie nie bijąc im niskich pokłonów, a stojąc twardo na własnych nogach. Jest to produkcja cudowna, magiczna i zwyczajnie jedna z najlepszych, jakich przyszło mi w moim growym życiu doświadczyć, a już na pewno najlepsza w ramach cyklu, z jakiego się wywodzi. Przy niczym innym - nawet wybitnych Xenogears i Chrono Crossie - nie czuję, że tak bardzo "rezonuję" z grą i tego, że obcowanie z nią zwyczajnie podnosi mnie na duchu i daje zapomnieć o trudach codzienności, nawet jeżeli tylko na krótką chwilę. Jest to po prostu gra, do której będę jeszcze niejednokrotnie wracał, szczególnie w trudnych chwilach. Niektórym jest w stanie pomóc muzyka, innym rzucenie się w wir pracy, a jeszcze innym prosta aktywność fizyczna. I o ile zazwyczaj są to krótkotrwałe rozwiązania - i oczywiście gry także do takich zaliczam - jeżeli coś daje nam chociaż tę chwilę czystej radości, zawsze warto od tego zacząć. A później jakoś to poleci. Nawet jednak i bez takich "górnolotnych" przemyśleń, dziewiąty Final jest po prostu fantastyczną przygodą, którą będę bez zastanowienia polecał zarówno starym wyjadaczom, jak i osobom, które chcą się z serią dopiero zapoznać. #NajlepszyFinal.
I'm so happy I met everyone...
I wish we could've gone on more adventures.
But I guess we all have to say goodbye someday.
Everyone... Thank you.
Farewell.
My memories will be part of the sky...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz